Minister Roman Giertych podpisał nowy kanon lektur szkolnych, stanowiący część rozporządzenia o podstawie programowej kształcenia ogólnego. Wydawałoby się, że sprawa, od kilku tygodni bulwersująca opinię publiczną została zakończona. Otóż nie całkiem.
Po pierwsze zdziwienie musi budzić tryb prac nad rozporządzeniem. W czasie rządów poprzedniej koalicji mogliśmy oglądać jak pani minister Jakubowska tłumaczy się przed komisją śledczą z dodatkowych słów „lub czasopisma”, które poza wszelkimi procedurami znalazły się w projekcie ustawy. Tymczasem teraz pan minister Giertych bez żądnych wyjaśnień zmienia treść rozporządzenia, skreślając lub dopisując a to Dostojewskiego, a to Witkacego, a to Dobraczyńskiego. Gdzieś w tle toczą się konsultacje, odbyła się nawet konferencja uzgodnieniowa, ale jej ustalenia raczej nie miały wpływu na treść rozporządzenia. O ostatecznym kanonie lektur zdecydowały osobiste upodobania ministra i może odrobina strachu przed publiczną kompromitacją. Po co więc było pozorować konsultacje?
Minister w demokratycznym państwie nie jest władcą absolutnym. Obowiązują go określone prawem procedury. Wymagają one, w przypadku rozporządzenia, uzgodnienia jego treści ze wszystkimi resortami. W przypadku rozbieżności sprawa trafia na posiedzenie Rady Ministrów, albo rozstrzyga ją premier. Tym razem stało się inaczej. Mimo, iż minister kultury Kazimierz Ujazdowski nie zgodził się na z propozycją MEN-u, Roman Giertych rozporządzenie podpisał.
Teraz rozpoczyna się akt drugi dramatu, czy może komedii? W sprawę kanonu lektur ma się włączyć premier. Rozporządzenie wprawdzie skierowane zostało do druku, ale co, tam, najwyżej wydrukuje się je ponownie, jeśli premier zdecyduje, że Gombrowicza trzeba dopisać. Świadczy to o zadziwiającym szacunku dla prawa i dla procedur jego stanowienia.
Dla praktyków znających się choć pobieżnie na edukacji niezrozumiałe jest lekceważące traktowanie podstawowych zasad funkcjonowania oświaty. Za siedem tygodni rozpoczyna się nowy rok szkolny. Zgodnie ze zdrowym rozsądkiem szkoły powinny być do niego dobrze przygotowane. Tymczasem jedno z najważniejszych rozporządzeń nie tylko nie jest jeszcze opublikowane, ale dodatkowo już zapowiedziana jest jego zmiana. Kiedy? Nie wiadomo. Być może jeszcze w czasie wakacji. A może już we wrześniu, bo przecież rzecznik rządu powiedział, że premier nie musi się spieszyć!
Pewnie, nie ma się co spieszyć. Podstawa programowa opublikowana będzie wtedy, kiedy będzie. Potem trzeba jeszcze tylko dostosować do niej nowe programy nauczania, a do nich napisać nowe podręczniki. Że nie ma na to czasu? Kogo to obchodzi?
Terminy i tryb pracy nad kanonem lektur dowodzą jednego. Tego, że liczy się tylko ambicja rządzących. Szkoda, że Gombrowicz stał się pretekstem do pokazywania kto ma więcej władzy. Na pewno na to nie zasłużył.
Po pierwsze zdziwienie musi budzić tryb prac nad rozporządzeniem. W czasie rządów poprzedniej koalicji mogliśmy oglądać jak pani minister Jakubowska tłumaczy się przed komisją śledczą z dodatkowych słów „lub czasopisma”, które poza wszelkimi procedurami znalazły się w projekcie ustawy. Tymczasem teraz pan minister Giertych bez żądnych wyjaśnień zmienia treść rozporządzenia, skreślając lub dopisując a to Dostojewskiego, a to Witkacego, a to Dobraczyńskiego. Gdzieś w tle toczą się konsultacje, odbyła się nawet konferencja uzgodnieniowa, ale jej ustalenia raczej nie miały wpływu na treść rozporządzenia. O ostatecznym kanonie lektur zdecydowały osobiste upodobania ministra i może odrobina strachu przed publiczną kompromitacją. Po co więc było pozorować konsultacje?
Minister w demokratycznym państwie nie jest władcą absolutnym. Obowiązują go określone prawem procedury. Wymagają one, w przypadku rozporządzenia, uzgodnienia jego treści ze wszystkimi resortami. W przypadku rozbieżności sprawa trafia na posiedzenie Rady Ministrów, albo rozstrzyga ją premier. Tym razem stało się inaczej. Mimo, iż minister kultury Kazimierz Ujazdowski nie zgodził się na z propozycją MEN-u, Roman Giertych rozporządzenie podpisał.
Teraz rozpoczyna się akt drugi dramatu, czy może komedii? W sprawę kanonu lektur ma się włączyć premier. Rozporządzenie wprawdzie skierowane zostało do druku, ale co, tam, najwyżej wydrukuje się je ponownie, jeśli premier zdecyduje, że Gombrowicza trzeba dopisać. Świadczy to o zadziwiającym szacunku dla prawa i dla procedur jego stanowienia.
Dla praktyków znających się choć pobieżnie na edukacji niezrozumiałe jest lekceważące traktowanie podstawowych zasad funkcjonowania oświaty. Za siedem tygodni rozpoczyna się nowy rok szkolny. Zgodnie ze zdrowym rozsądkiem szkoły powinny być do niego dobrze przygotowane. Tymczasem jedno z najważniejszych rozporządzeń nie tylko nie jest jeszcze opublikowane, ale dodatkowo już zapowiedziana jest jego zmiana. Kiedy? Nie wiadomo. Być może jeszcze w czasie wakacji. A może już we wrześniu, bo przecież rzecznik rządu powiedział, że premier nie musi się spieszyć!
Pewnie, nie ma się co spieszyć. Podstawa programowa opublikowana będzie wtedy, kiedy będzie. Potem trzeba jeszcze tylko dostosować do niej nowe programy nauczania, a do nich napisać nowe podręczniki. Że nie ma na to czasu? Kogo to obchodzi?
Terminy i tryb pracy nad kanonem lektur dowodzą jednego. Tego, że liczy się tylko ambicja rządzących. Szkoda, że Gombrowicz stał się pretekstem do pokazywania kto ma więcej władzy. Na pewno na to nie zasłużył.
Irena Dzierzgowska, 8 lipca 2007