Niedawno rząd premiera Donalda Tuska obchodził drugą rocznicę swojego istnienia. Z tej okazji Redakcja Społecznego Monitora Edukacji zadaje swoim współpracownikom pytanie: co było w ciągu ostatnich dwóch lat największym osiągnięciem, a co największą porażką (lub największym błędem) Ministerstwa Edukacji. Dziś na to pytanie odpowiada Janina Zawadowska.
Niewątpliwie dobrym pomysłem była próba obniżenia wieku szkolnego do sześciu lat, jak w większości europejskich krajów. I nie ma tu co powoływać się na kraje Skandynawskie, które zaczynają szkołę od siedmiu lat. Tam gęstość zaludnienia jest niezwykle niska, zima długa i ciemna, a dzieci i tak jeżdżą do szkoły po kilkadziesiąt kilometrów po śniegu i lodzie. Nie można tego fundować bardzo małym dzieciom.
W Polsce zaś to ostatnie lata, kiedy można taką zmianę wprowadzić, bo najgłębszy niż demograficzny teraz wchodzi w wiek szkolny. Odtąd co roku będzie dzieci więcej, wiec dublowanie roczników trudniejsze.
No i wszystko byłoby świetnie, gdyby nie masowy opór rodziców przeciw posłaniu sześciolatków do szkoły.
Jakiekolwiek były ich argumenty (nawet te najbardziej absurdalne, że w szkole nie ma małych sedesów) - to jednak nikt nie potrafił ich do tego pomysłu przekonać, czy może nie dosyć się starał. Wynika to też z dość smutnego faktu, że rodzice uważają szkołę za miejsce mało przyjazne dla dziecka. A przecież nic nie robi się dla zmiany w kształceniu nauczycieli, co mogłoby tę sytuację radykalnie zmienić.
Prawdziwym curiosum jest zakaz "przerabiania programu zerówki" dla sześciolatków i ich "potajemna” nauka pisania i czytania. „Drodzy Rodzice, nie chcieliście dać sześciolatka do pierwszej klasy - to będzie bawił się jak pięciolatek!” – uważa Ministerstwo.
Pięciolatki mają "prawo do przedszkola" – sęk w tym, że przedszkoli w miastach jest dużo za mało, a w wielu wsiach nie ma ich wcale. Nie wydaje się też, żeby zauważono, jak bardzo brakuje nauczycieli przedszkoli na wsi.
O podstawie programowej niech się wypowiedzą ściśli fachowcy; ostatnio zrobiła to prof. Dorota Klus-Stańska: Ja, laik, nie mogę zrozumieć, dlaczego dziecko nie wykazuje gotowości szkolnej, jeśli je okradziono? Albo, jeśli liczyć ma tylko do 10, znać liczby do 20, to jak jednocześnie ma znać się na kalendarzu? Albo jedyny banknot, jaki ma rozróżniać, to 10 zł? "To jest przykrawanie szkoły na głupiego" – powiedział jeden rozsierdzony rodzic.
I jeszcze jedno: każda reforma wymaga przygotowania do niej nauczycieli. Ekipa Min. Handkego przeszkoliła WSZYSTKICH dyrektorów nowopowstałych gimnazjów, bardzo wielu nauczycieli, wykształciła parę tysięcy edukatorów dla wspierania nauczycieli w nowoczesnych metodach nauczania i oceniania. Dzięki Irenie Dzierzgowskiej powstały tomy materiałów wspierających reformę (bardzo wysoko ocenionych przez Jo Ritzena, przedstawiciela OECD, który w roku 2008 odwiedził Polskę w ramach przeglądu systemów edukacyjnych krajów UE).
Walijczycy rok temu wprowadzili reformę w nauczaniu dzieci najmłodszych (Foundation Phase) i PRZESZKOLILI WSZYSTKICH NAUCZYCIELI, którzy te dzieci będą uczyć. Inaczej, jak nam mówili, wszystko zostanie po staremu... No, właśnie!
Niewątpliwie dobrym pomysłem była próba obniżenia wieku szkolnego do sześciu lat, jak w większości europejskich krajów. I nie ma tu co powoływać się na kraje Skandynawskie, które zaczynają szkołę od siedmiu lat. Tam gęstość zaludnienia jest niezwykle niska, zima długa i ciemna, a dzieci i tak jeżdżą do szkoły po kilkadziesiąt kilometrów po śniegu i lodzie. Nie można tego fundować bardzo małym dzieciom.
W Polsce zaś to ostatnie lata, kiedy można taką zmianę wprowadzić, bo najgłębszy niż demograficzny teraz wchodzi w wiek szkolny. Odtąd co roku będzie dzieci więcej, wiec dublowanie roczników trudniejsze.
No i wszystko byłoby świetnie, gdyby nie masowy opór rodziców przeciw posłaniu sześciolatków do szkoły.
Jakiekolwiek były ich argumenty (nawet te najbardziej absurdalne, że w szkole nie ma małych sedesów) - to jednak nikt nie potrafił ich do tego pomysłu przekonać, czy może nie dosyć się starał. Wynika to też z dość smutnego faktu, że rodzice uważają szkołę za miejsce mało przyjazne dla dziecka. A przecież nic nie robi się dla zmiany w kształceniu nauczycieli, co mogłoby tę sytuację radykalnie zmienić.
Prawdziwym curiosum jest zakaz "przerabiania programu zerówki" dla sześciolatków i ich "potajemna” nauka pisania i czytania. „Drodzy Rodzice, nie chcieliście dać sześciolatka do pierwszej klasy - to będzie bawił się jak pięciolatek!” – uważa Ministerstwo.
Pięciolatki mają "prawo do przedszkola" – sęk w tym, że przedszkoli w miastach jest dużo za mało, a w wielu wsiach nie ma ich wcale. Nie wydaje się też, żeby zauważono, jak bardzo brakuje nauczycieli przedszkoli na wsi.
O podstawie programowej niech się wypowiedzą ściśli fachowcy; ostatnio zrobiła to prof. Dorota Klus-Stańska: Ja, laik, nie mogę zrozumieć, dlaczego dziecko nie wykazuje gotowości szkolnej, jeśli je okradziono? Albo, jeśli liczyć ma tylko do 10, znać liczby do 20, to jak jednocześnie ma znać się na kalendarzu? Albo jedyny banknot, jaki ma rozróżniać, to 10 zł? "To jest przykrawanie szkoły na głupiego" – powiedział jeden rozsierdzony rodzic.
I jeszcze jedno: każda reforma wymaga przygotowania do niej nauczycieli. Ekipa Min. Handkego przeszkoliła WSZYSTKICH dyrektorów nowopowstałych gimnazjów, bardzo wielu nauczycieli, wykształciła parę tysięcy edukatorów dla wspierania nauczycieli w nowoczesnych metodach nauczania i oceniania. Dzięki Irenie Dzierzgowskiej powstały tomy materiałów wspierających reformę (bardzo wysoko ocenionych przez Jo Ritzena, przedstawiciela OECD, który w roku 2008 odwiedził Polskę w ramach przeglądu systemów edukacyjnych krajów UE).
Walijczycy rok temu wprowadzili reformę w nauczaniu dzieci najmłodszych (Foundation Phase) i PRZESZKOLILI WSZYSTKICH NAUCZYCIELI, którzy te dzieci będą uczyć. Inaczej, jak nam mówili, wszystko zostanie po staremu... No, właśnie!
Janina Zawadowska, 6 grudnia 2009