Jakiś czas temu, publikacją tekstu Boya Żeleńskiego o maturze, otworzyłyśmy w Monitorze nowy dział, w ramach którego zamieszczać będziemy teksty i fragmenty tekstów, które, naszym zdaniem, mogą przydać się we współczesnych debatach na temat edukacji. Dziś kilka fragmentów książki Jacquesa Le Goffa "Inteligencja w wiekach średnich" (której pierwsze wydanie ukazało się we Francji w 1957 roku), opowiadającej o narodzinach średniowiecznego uniwersytetu, a także o pewnych rozstrzygnięciach, które zaważyły na losach tej instytucji.
A.D.
Wiek XIII jest wiekiem uniwersytetów, gdyż jest on wiekiem cechów. W każdym mieście, gdzie istnieje jakieś rzemiosło grupujące sporą ilość członków, organizują się oni dla obrony swoich interesów i zapewnienia sobie monopolu. Jest to faza instytucjonalna rozwoju miast, która realizuje w komunach nabyte swobody polityczne, a w cechach – zdobycze uzyskane w dziedzinie ekonomicznej. Wolność wygląda tutaj dość dwuznacznie: czy jest niezależnością, czy przywilejem? Tę niejasność odnajdziemy w korporacji uniwersyteckiej. Organizacja korporatywna zamraża to, co połączyła. Będąc konsekwencją i usankcjonowaniem pewnego postępu, zdradza niejakie wyczerpanie; wchodzi w stadium dekadencji. Tak dzieje się na uniwersytetach XIII wieku zgodnie z ogólnym układem stosunków w tym stuleciu. Gwałtowny rozwój demograficzny osiągnął szczyt, teraz zwalnia tempo; ludność świata chrześcijańskiego ustali się niebawem. Wielka akcja karczowania terenów, która zyskała ziemię niezbędną do wyżywienia tej nadwyżki ludzkiej, kurczy się i słabnie. Zapał budowniczych wznosi dla tego chrześcijańskiego ludu, liczniejszego teraz, sieć kościołów nowych, w nowym duchu, lecz epoka wielkich katedr gotyckich skończy się wraz ze stuleciem. Podobnie kształtuje się sytuacja uniwersytetów: Bolonia, Paryż, Oxford nie będą mieć już tylu mistrzów i studentów, a metoda uniwersytecka – scholastyka – nigdy nie wyda pomników świetniejszych niż summy Alberta Wielkiego, Aleksandra z Hales, Rogera Bacona, świętego Bonawentury, świętego Tomasza z Akwinu.
Klerk, który wywalczył sobie miejsce w mieście, nie umie jednak, gdy otwierają się przed nim możliwości wyboru, wybrać drogi mającej przed sobą przyszłość. W serii kryzysów, które można by uważać za kryzysy wzrostu, a które są zapowiedzią dojrzałości, nie umie opowiedzieć się za odmłodzeniem, sadowi się w strukturach społecznych i nawykach intelektualnych, w których ugrzęźnie na długo.
Początki korporacji uniwersyteckich bywają czasem dla nas równie nieznane, jak narodziny innych cechów. Powstają one powoli, drogą kolejnych zdobyczy, albo na skutek niespodziewanych zdarzeń, które jednocześnie stwarzają pomyślną koniunkturę. Statuty niejednokrotnie uświęcają tylko ex post owe zdobycze. […] W miastach, gdzie powstają uniwersytety, stanowią one dzięki liczebności i ciężarowi gatunkowemu swoich członków siłę, która budzi niepokój innych władz. I właśnie w walce z władzami, bądź kościelnymi, bądź świeckimi, uzyskują autonomię. […]
Zastanówmy się teraz, na czym polega odrębność korporacji uniwersyteckiej, co tłumaczy jej podstawową ambiwalencję społeczną i naraża ją na przesilenia strukturalne.
Uniwersytet jest przede wszystkim korporacją kościelną. Nawet jeżeli wielu spośród jego przedstawicieli nie miało święceń, nawet jeżeli do szeregów jego należało coraz więcej ludzi świeckich, wszyscy oni uchodzą za duchownych, podlegają jurysdykcji kościelnej, a nawet więcej: jurysdykcji rzymskiej. Zrodzeni z ruchu, który zdążał ku laicyzacji, należą do Kościoła, nawet gdy, jako instytucja, usiłują się od niego uniezależnić.
Uniwersytet, będąc korporacją, której celem jest monopol m i e j s c o w y i która obficie korzysta z rozwoju narodowego i lokalnego (uniwersytet paryski jest nierozdzielnie związany ze wzrostem potęgo Kapetyngów, oksfordzki – ze wzmocnieniem monarchii angielskiej, boloński – z żywotnością włoskich komun miejskich), jest zarazem, w sposób jedyny w swoim rodzaju, organizacją m i ę d z y n a r o d o w ą: taki bowiem charakter ma zarówno jej skład osobowy, ponieważ profesorowie i studenci przybywają z najrozmaitszych krajów, jak przedmiot jej działalności, ponieważ nauka nie zna granic, jak wreszcie jej zasięg, który uświęca zasada licentia ubique docendi, prawo nauczania wszędzie, przysługujące ustawowo tym, co uzyskali stopnie naukowe na największych uniwersytetach. Uniwersytet nie ma zatem, w przeciwieństwie do innych korporacji, monopolu na rynku miejscowym. Jego polem działania jest cały świat chrześcijański.
W ten sposób uniwersytet przekracza ramy miejskie, w których się narodził. A nawet dochodzi do przeciwstawiania się – czasem bardzo gwałtownego – mieszkańcom miasta, zarówno w dziedzinie gospodarczej, jak i sądowniczej i politycznej.
Korporacja ta wydaje się jakby skazana na przekraczanie warstw i grup społecznych, na wiele zdrad wobec wszystkich. Zarówno wobec Kościoła, jak wobec państwa i miasta mogła okazać się koniem trojańskim. Nie mieści się w żadnej z tych kategorii. […]
Intelektualista XIII wieku […] stoi w obliczu różnych alternatyw i musi dokonywać niełatwych wyborów. Sprzeczności te wychodzą na jaw w szeregu kryzysów uniwersyteckich.
Na czoło wysuwają się głęboko nurtujące klerka problemy natury materialnej.
Pytanie pierwsze: z czego żyć? Z chwilą, gdy przedstawiciel inteligencji nie jest już zakonnikiem, któremu jego wspólnota zapewnia utrzymanie, musi zarabiać na życie. W mieście dręczą go problemy wyżywienia, mieszkania, odzieży, wyposażenia: książki są drogie, a wieloletnie studia – ogromnie kosztowne.
Dwa były sposoby rozwiązania tej trudności: wynagrodzenie lub beneficjum dla profesora, stypendium lub prebenda dla studenta. Wynagrodzenie może z kolei przybrać dwie formy: nauczycielowi płacą jego uczniowie lub też władze. Stypendium może być darem prywatnego mecenasa lub subwencją, której udziela instytucja publiczna albo reprezentant władzy. Każde z tych rozwiązań kryje inne zobowiązania. Trzeba było zatem dokonać zasadniczego wyboru między wynagrodzeniem a beneficjum. W pierwszym przypadku intelektualista staje się dobrowolnie pracownikiem, wytwórcą. W drugim nie utrzymuje się ze swojej pracy, ale ma możliwość ją wykonywać, ponieważ jest rentierem. Tak więc jego sytuacja społeczno-ekonomiczna wyraża się w dylemacie: pracownik czy jednostka uprzywilejowana?
W obrębie tego pierwszego wyboru zarysowują się inne, mniej doniosłe, ale nie zasługujące na lekceważenie.
Jeżeli otrzymuje wynagrodzenie, może być sprzedawcą, w wypadku gdy opłacają go uczniowie lub urzędnikiem – jeżeli zapłatę otrzymuje od władzy komunalnej lub książęcej; może też być kimś w rodzaju służącego – jeżeli korzysta z hojności mecenasa.
Jeżeli otrzymał prebendę, może to być beneficjum przywiązane do jego funkcji intelektualnej, która czyni z niego klerka-specjalistę – lub też beneficjum, do którego już przywiązana jest jakaś funkcja duchowna: probostwo lub opactwo, i wtedy jest intelektualistą tylko przypadkowo, a nawet wbrew swojej godności kościelnej.
Wyboru, poczynając od wieku XII, dokonywano zależnie od miejsca i czasu, indywidualnego położenia i psychiki.
Można tu jednak ustalić pewne ogólne tendencje. Dążeniem profesorów jest żyć z pieniędzy wypłacanych przez studentów. To rozwiązanie daje im niezależność od władz, a więc od gminy, księcia, Kościoła, a nawet mecenasa. Wydaje się im naturalne, gdyż jest jak najbardziej zgodne ze zwyczajami warsztatu miejskiego, za którego członków się uważają. Sprzedają wiedzę i nauczanie, jak rzemieślnicy sprzedają swe wyroby. Te dążenia uzasadniają argumentami, o których często słyszymy. Najważniejszym z nich jest zasada, że wszelka praca wymaga zapłaty. […]
Co do studentów, jeśli sądzić na podstawie ich listów, bądź autentycznych, bądź podawanych w charakterze wzorców w podręcznikach kościelnych, starali się oni przede wszystkim, aby utrzymywała ich rodzina lub jakiś dobroczyńca.
Kościół, a w szczególności papiestwo uznało uregulowanie tego zagadnienia za swój obowiązek. Głosiło ono jako zasadę bezpłatność nauczania. Najsilniejszym jego argumentem była chęć zapewnienia nauki ubogim studentom. Inna zasada […] głosiła, że wiedza jest darem Boga, a więc nie można nią kupczyć pod grozą symonii […].
Ale w ten sposób papiestwo krępowało więzami materialnymi intelektualistów, którzy musieli ubiegać się o beneficja, i powstrzymywało, lub przynajmniej hamowało w znacznym stopniu, ich dążenie ku laicyzacji.
W rezultacie profesorami uniwersytetów mogli zostawać tylko ci, którzy godzili się z taką materialną zależnością od Kościoła. […]
Poważne również i grożące konfliktami były sprzeczności, jakie kryła w sobie doktryna scholastyczna.
Ta doktryna racjonalistyczna, ale oparta na myśli antycznej, nie zawsze potrafiła się od niej wyzwolić, nie zawsze umiała przetransponować zagadnienia przestarzałego kontekstu historycznego na kontekst aktualny. […]
Przykładów można by znaleźć wiele […]. Jak staraliśmy się już wykazać, dla ludzi uniwersytetu, z chwilą, gdy sami uznali się za pracowników, najważniejszą sprawą było określenie zagadnienia pracy. Ale dla starożytnych praca była przede wszystkim pracą ręczną, pracą niewolnika, z którego eksploatacji żyły społeczeństwa starożytne, a więc pracą pogardzaną. Święty Tomasz przejmuje od Arystotelesa teorię pracy niewolniczej, a Rutebeuf, najuboższy wśród poetów-studentów, powiada z dumą: „Nie jestem z tych, co pracują rękami.” Scholastyka nie potrafi wyznaczyć pracy ręcznej należnego jej miejsca, co było kapitalnym błędem, gdyż izolując uprzywilejowaną pracę intelektualisty, sama godziła się na podkopywanie podstaw egzystencji uniwersyteckiej, a równocześnie odgradzała intelektualistę od innych pracowników miejskiego warsztatu. […]
Ludzie uniwersytetu z okresu schyłku średniowiecza dokonali ostatecznego wyboru między przynależnością do świata pracy a włączeniem się do grup uprzywilejowanych. Odtąd przez całe wieki nie spotkamy na Zachodzie pracownika umysłowego. […]
Początkowo, w wieku XII, magister jest to majster, kierownik warsztatu. Mistrz szkolny jest majstrem jak inni rzemieślnicy. Jego tytuł mówi o jego funkcji w zakładzie pracy, ale wkrótce staje się tytułem zaszczytnym. […] Magister staje się w wieku XIV ekwiwalentem wyrazu dominus, pan.
Mistrzowie bolońscy w dokumentach nazywani są nobiles viri et primarii cives (szlachetni mężowie i znakomici obywatele), a w życiu codziennym – domini legum, panowie juryści. Studenci zwracają się do ulubionego mistrza: dominus meus, panie mój, i tytuł ten odwołuje się do stosunków feudalnych.
Pewien gramatyk, Mino da Colle, oznajmia nawet swoim uczniom: „Tak upragnione posiadanie wiedzy warte jest więcej od wszelkiego skarbu, sprawia ono, że biedak dźwiga się z pyłu, czyni szlachcicem nie-szlachcica i zjednuje mu znakomitą reputację, a szlachcicowi pozwala prześcignąć nie-szlachciców, gdyż zaliczać się oni będą do elity.
Nauka staje się więc znowu mieniem i skarbem, narzędziem potęgi.
Jacques Le Goff, „Inteligencja w wiekach średnich”, tłum. E. Bąkowska, Warszawa 1997, s. 73-74, 78-79, 96-98, 104-105, 118, 122.
A.D.
Wiek XIII jest wiekiem uniwersytetów, gdyż jest on wiekiem cechów. W każdym mieście, gdzie istnieje jakieś rzemiosło grupujące sporą ilość członków, organizują się oni dla obrony swoich interesów i zapewnienia sobie monopolu. Jest to faza instytucjonalna rozwoju miast, która realizuje w komunach nabyte swobody polityczne, a w cechach – zdobycze uzyskane w dziedzinie ekonomicznej. Wolność wygląda tutaj dość dwuznacznie: czy jest niezależnością, czy przywilejem? Tę niejasność odnajdziemy w korporacji uniwersyteckiej. Organizacja korporatywna zamraża to, co połączyła. Będąc konsekwencją i usankcjonowaniem pewnego postępu, zdradza niejakie wyczerpanie; wchodzi w stadium dekadencji. Tak dzieje się na uniwersytetach XIII wieku zgodnie z ogólnym układem stosunków w tym stuleciu. Gwałtowny rozwój demograficzny osiągnął szczyt, teraz zwalnia tempo; ludność świata chrześcijańskiego ustali się niebawem. Wielka akcja karczowania terenów, która zyskała ziemię niezbędną do wyżywienia tej nadwyżki ludzkiej, kurczy się i słabnie. Zapał budowniczych wznosi dla tego chrześcijańskiego ludu, liczniejszego teraz, sieć kościołów nowych, w nowym duchu, lecz epoka wielkich katedr gotyckich skończy się wraz ze stuleciem. Podobnie kształtuje się sytuacja uniwersytetów: Bolonia, Paryż, Oxford nie będą mieć już tylu mistrzów i studentów, a metoda uniwersytecka – scholastyka – nigdy nie wyda pomników świetniejszych niż summy Alberta Wielkiego, Aleksandra z Hales, Rogera Bacona, świętego Bonawentury, świętego Tomasza z Akwinu.
Klerk, który wywalczył sobie miejsce w mieście, nie umie jednak, gdy otwierają się przed nim możliwości wyboru, wybrać drogi mającej przed sobą przyszłość. W serii kryzysów, które można by uważać za kryzysy wzrostu, a które są zapowiedzią dojrzałości, nie umie opowiedzieć się za odmłodzeniem, sadowi się w strukturach społecznych i nawykach intelektualnych, w których ugrzęźnie na długo.
Początki korporacji uniwersyteckich bywają czasem dla nas równie nieznane, jak narodziny innych cechów. Powstają one powoli, drogą kolejnych zdobyczy, albo na skutek niespodziewanych zdarzeń, które jednocześnie stwarzają pomyślną koniunkturę. Statuty niejednokrotnie uświęcają tylko ex post owe zdobycze. […] W miastach, gdzie powstają uniwersytety, stanowią one dzięki liczebności i ciężarowi gatunkowemu swoich członków siłę, która budzi niepokój innych władz. I właśnie w walce z władzami, bądź kościelnymi, bądź świeckimi, uzyskują autonomię. […]
Zastanówmy się teraz, na czym polega odrębność korporacji uniwersyteckiej, co tłumaczy jej podstawową ambiwalencję społeczną i naraża ją na przesilenia strukturalne.
Uniwersytet jest przede wszystkim korporacją kościelną. Nawet jeżeli wielu spośród jego przedstawicieli nie miało święceń, nawet jeżeli do szeregów jego należało coraz więcej ludzi świeckich, wszyscy oni uchodzą za duchownych, podlegają jurysdykcji kościelnej, a nawet więcej: jurysdykcji rzymskiej. Zrodzeni z ruchu, który zdążał ku laicyzacji, należą do Kościoła, nawet gdy, jako instytucja, usiłują się od niego uniezależnić.
Uniwersytet, będąc korporacją, której celem jest monopol m i e j s c o w y i która obficie korzysta z rozwoju narodowego i lokalnego (uniwersytet paryski jest nierozdzielnie związany ze wzrostem potęgo Kapetyngów, oksfordzki – ze wzmocnieniem monarchii angielskiej, boloński – z żywotnością włoskich komun miejskich), jest zarazem, w sposób jedyny w swoim rodzaju, organizacją m i ę d z y n a r o d o w ą: taki bowiem charakter ma zarówno jej skład osobowy, ponieważ profesorowie i studenci przybywają z najrozmaitszych krajów, jak przedmiot jej działalności, ponieważ nauka nie zna granic, jak wreszcie jej zasięg, który uświęca zasada licentia ubique docendi, prawo nauczania wszędzie, przysługujące ustawowo tym, co uzyskali stopnie naukowe na największych uniwersytetach. Uniwersytet nie ma zatem, w przeciwieństwie do innych korporacji, monopolu na rynku miejscowym. Jego polem działania jest cały świat chrześcijański.
W ten sposób uniwersytet przekracza ramy miejskie, w których się narodził. A nawet dochodzi do przeciwstawiania się – czasem bardzo gwałtownego – mieszkańcom miasta, zarówno w dziedzinie gospodarczej, jak i sądowniczej i politycznej.
Korporacja ta wydaje się jakby skazana na przekraczanie warstw i grup społecznych, na wiele zdrad wobec wszystkich. Zarówno wobec Kościoła, jak wobec państwa i miasta mogła okazać się koniem trojańskim. Nie mieści się w żadnej z tych kategorii. […]
Intelektualista XIII wieku […] stoi w obliczu różnych alternatyw i musi dokonywać niełatwych wyborów. Sprzeczności te wychodzą na jaw w szeregu kryzysów uniwersyteckich.
Na czoło wysuwają się głęboko nurtujące klerka problemy natury materialnej.
Pytanie pierwsze: z czego żyć? Z chwilą, gdy przedstawiciel inteligencji nie jest już zakonnikiem, któremu jego wspólnota zapewnia utrzymanie, musi zarabiać na życie. W mieście dręczą go problemy wyżywienia, mieszkania, odzieży, wyposażenia: książki są drogie, a wieloletnie studia – ogromnie kosztowne.
Dwa były sposoby rozwiązania tej trudności: wynagrodzenie lub beneficjum dla profesora, stypendium lub prebenda dla studenta. Wynagrodzenie może z kolei przybrać dwie formy: nauczycielowi płacą jego uczniowie lub też władze. Stypendium może być darem prywatnego mecenasa lub subwencją, której udziela instytucja publiczna albo reprezentant władzy. Każde z tych rozwiązań kryje inne zobowiązania. Trzeba było zatem dokonać zasadniczego wyboru między wynagrodzeniem a beneficjum. W pierwszym przypadku intelektualista staje się dobrowolnie pracownikiem, wytwórcą. W drugim nie utrzymuje się ze swojej pracy, ale ma możliwość ją wykonywać, ponieważ jest rentierem. Tak więc jego sytuacja społeczno-ekonomiczna wyraża się w dylemacie: pracownik czy jednostka uprzywilejowana?
W obrębie tego pierwszego wyboru zarysowują się inne, mniej doniosłe, ale nie zasługujące na lekceważenie.
Jeżeli otrzymuje wynagrodzenie, może być sprzedawcą, w wypadku gdy opłacają go uczniowie lub urzędnikiem – jeżeli zapłatę otrzymuje od władzy komunalnej lub książęcej; może też być kimś w rodzaju służącego – jeżeli korzysta z hojności mecenasa.
Jeżeli otrzymał prebendę, może to być beneficjum przywiązane do jego funkcji intelektualnej, która czyni z niego klerka-specjalistę – lub też beneficjum, do którego już przywiązana jest jakaś funkcja duchowna: probostwo lub opactwo, i wtedy jest intelektualistą tylko przypadkowo, a nawet wbrew swojej godności kościelnej.
Wyboru, poczynając od wieku XII, dokonywano zależnie od miejsca i czasu, indywidualnego położenia i psychiki.
Można tu jednak ustalić pewne ogólne tendencje. Dążeniem profesorów jest żyć z pieniędzy wypłacanych przez studentów. To rozwiązanie daje im niezależność od władz, a więc od gminy, księcia, Kościoła, a nawet mecenasa. Wydaje się im naturalne, gdyż jest jak najbardziej zgodne ze zwyczajami warsztatu miejskiego, za którego członków się uważają. Sprzedają wiedzę i nauczanie, jak rzemieślnicy sprzedają swe wyroby. Te dążenia uzasadniają argumentami, o których często słyszymy. Najważniejszym z nich jest zasada, że wszelka praca wymaga zapłaty. […]
Co do studentów, jeśli sądzić na podstawie ich listów, bądź autentycznych, bądź podawanych w charakterze wzorców w podręcznikach kościelnych, starali się oni przede wszystkim, aby utrzymywała ich rodzina lub jakiś dobroczyńca.
Kościół, a w szczególności papiestwo uznało uregulowanie tego zagadnienia za swój obowiązek. Głosiło ono jako zasadę bezpłatność nauczania. Najsilniejszym jego argumentem była chęć zapewnienia nauki ubogim studentom. Inna zasada […] głosiła, że wiedza jest darem Boga, a więc nie można nią kupczyć pod grozą symonii […].
Ale w ten sposób papiestwo krępowało więzami materialnymi intelektualistów, którzy musieli ubiegać się o beneficja, i powstrzymywało, lub przynajmniej hamowało w znacznym stopniu, ich dążenie ku laicyzacji.
W rezultacie profesorami uniwersytetów mogli zostawać tylko ci, którzy godzili się z taką materialną zależnością od Kościoła. […]
Poważne również i grożące konfliktami były sprzeczności, jakie kryła w sobie doktryna scholastyczna.
Ta doktryna racjonalistyczna, ale oparta na myśli antycznej, nie zawsze potrafiła się od niej wyzwolić, nie zawsze umiała przetransponować zagadnienia przestarzałego kontekstu historycznego na kontekst aktualny. […]
Przykładów można by znaleźć wiele […]. Jak staraliśmy się już wykazać, dla ludzi uniwersytetu, z chwilą, gdy sami uznali się za pracowników, najważniejszą sprawą było określenie zagadnienia pracy. Ale dla starożytnych praca była przede wszystkim pracą ręczną, pracą niewolnika, z którego eksploatacji żyły społeczeństwa starożytne, a więc pracą pogardzaną. Święty Tomasz przejmuje od Arystotelesa teorię pracy niewolniczej, a Rutebeuf, najuboższy wśród poetów-studentów, powiada z dumą: „Nie jestem z tych, co pracują rękami.” Scholastyka nie potrafi wyznaczyć pracy ręcznej należnego jej miejsca, co było kapitalnym błędem, gdyż izolując uprzywilejowaną pracę intelektualisty, sama godziła się na podkopywanie podstaw egzystencji uniwersyteckiej, a równocześnie odgradzała intelektualistę od innych pracowników miejskiego warsztatu. […]
Ludzie uniwersytetu z okresu schyłku średniowiecza dokonali ostatecznego wyboru między przynależnością do świata pracy a włączeniem się do grup uprzywilejowanych. Odtąd przez całe wieki nie spotkamy na Zachodzie pracownika umysłowego. […]
Początkowo, w wieku XII, magister jest to majster, kierownik warsztatu. Mistrz szkolny jest majstrem jak inni rzemieślnicy. Jego tytuł mówi o jego funkcji w zakładzie pracy, ale wkrótce staje się tytułem zaszczytnym. […] Magister staje się w wieku XIV ekwiwalentem wyrazu dominus, pan.
Mistrzowie bolońscy w dokumentach nazywani są nobiles viri et primarii cives (szlachetni mężowie i znakomici obywatele), a w życiu codziennym – domini legum, panowie juryści. Studenci zwracają się do ulubionego mistrza: dominus meus, panie mój, i tytuł ten odwołuje się do stosunków feudalnych.
Pewien gramatyk, Mino da Colle, oznajmia nawet swoim uczniom: „Tak upragnione posiadanie wiedzy warte jest więcej od wszelkiego skarbu, sprawia ono, że biedak dźwiga się z pyłu, czyni szlachcicem nie-szlachcica i zjednuje mu znakomitą reputację, a szlachcicowi pozwala prześcignąć nie-szlachciców, gdyż zaliczać się oni będą do elity.
Nauka staje się więc znowu mieniem i skarbem, narzędziem potęgi.
Jacques Le Goff, „Inteligencja w wiekach średnich”, tłum. E. Bąkowska, Warszawa 1997, s. 73-74, 78-79, 96-98, 104-105, 118, 122.
Redakcja, 26 maja 2012